Po opublikowaniu jednego z moich artykułów ( Co kupić lub pożyczyć, czyli co mi będzie potrzebne przy polskim dziecku we włoskim domu),
zarzucono mi, że "cudze chwalę, swego nie znam.." Kto wie, może tak
właśnie większość z Was odebrała mój tekst. Choć przyznam szczerze, daleko mi do osoby, która wychwala coś, zanim
to pozna, do tego coś obcego pochodzenia.
Dzięki pani, która skomentowała moją pisaninę, przyszedł mi jednak do głowy
nowy temat. Tu dziękuję pani Małgorzacie, bo gdyby nie ona, pewnie bym się nim
nie zajęła.
Wśród wielu polskich mam, jakie miałam okazję poznać we Włoszech, jest
całkiem sporo pań, które swoje pierwsze macierzyństwo przeżywało nawet 20 lat
temu w Polsce, a po przyjeździe do Włoch (najczęściej w celach zarobkowych)
odnajdywało swoją drugą miłość i właśnie tu przeżywało swoje ponowne
macierzyństwo.
Pragnę Wam przedstawić doświadczenia związane z macierzyństwem we Włoszech
tych kilku mam, które są dowodem na to, jak wiele czynników ma wpływ na to,
jak Polki radzą sobie z wychowywaniem
dzieci na emigracji.
Historia Sabiny
Jedną z nich jest Sabina, mama trzydziestoletniej Lilki, która mieszka w
Polsce i dwunastoletniej Agatki, która urodziła się tutaj. Sabina bardzo często
porównuje metody wychowawcze stosowane w Polsce i to czemu zmuszona była się
poddać tu. „Moja starsza córka była od początku samodzielna, całe dnie spędzała
na podwórku bawiąc się z innymi dziećmi, nie musiałam siedzieć z nią nad
lekcjami, nie musiałam odprowadzać jej do szkoły, ani być jej towarzyszką
zabaw, bo wkoło było mnóstwo dzieci. Agatka, to zupełnie co innego. Konieczność
prowadzenia jej do i przyprowadzania ze szkoły sprawiły, że musiałam zupełnie
zrezygnować z pracy. Kontakt z rówieśnikami ma ograniczony, bo tu gdzie
mieszkamy, nie ma nawet chodników, a co dopiero place zabaw dla dzieci... Każdy
siedzi w swoim domu, dzieci patrzą w telewizor lub w komputer. A mojej córce
bardzo brakuje towarzystwa. Ze mną co może robić całymi dniami? Mam
pięćdziesiątkę na karku i nie mam już ani siły ani cierpliwości, żeby bawić się
z nią w berka. Moja wieczna obecność przy niej to też powód dla którego niczego
sama nie chce robić. Toczyłyśmy wojny o odrabianie lekcji, bo nie chciała się
nimi zajmować, jeśli koło niej nie siadałam... Kiedyś słyszałam, że wychowanie
drugiego dziecka to prosta sprawa, bo przy pierwszym nauczy się człowiek
wszystkiego. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Dla mnie powtórne macierzyństwo,
to jakbym musiała się uczyć wszystkiego
od początku. Począwszy od samej ciąży, przez cały okres niemowlęctwa i zupełnie
inne warunki kulturowe, w których tu się wychowuje dzieci".
Historia Danuty
Inna mama, czterdziestoparoletnia Danuta, to mama 25 -letniego Marka i 23
-letniej Teresy oraz niespełna trzyletniego Michałka. „Moje starsze dzieci to
przykład samodzielności. Wyjechałam do Włoch, by móc im pomóc finansowo. Mąż
nas zostawił dla alkoholu, kiedy byli jeszcze w podstawówce. Musiałam sama
radzić sobie ze wszystkim, ale im starsze dzieci, tym większe potrzeby. Kiedy
Marek skończył 18 lat, wyjechałam do Włoch do pracy jako opiekunka do starszych
ludzi. Praca bardzo ciężka, trudno było mi się przyzwyczaić do dzieci na
odległość, ale tam miałam pomoc ze strony mojej rodziny. Kiedy już myślałam, że
moje czterdziestoletnie życie właściwie się skończyło, że nic mi już nie
pozostało, jak pracować na dzieci i czekać, by zająć się wnukami, poznałam
mojego obecnego męża, Włocha. Mężczyznę, przy którym odzyskałam wiarę w siebie
i w to, że jeszcze mogę być atrakcyjną kobietą. Bóg pobłogosławił nas
nieoczekiwanym potomstwem. Moje dzieci przyjęły z radością zmiany w moim życiu.
Dalej, jak mogę tak im pomagam, ale to one mnie częściej pytają, czy mogą mi
jakoś pomóc. Marek skończył z wyróżnieniem studia i z konkursu dostał się na
bardzo dobrą posadę, Teresa kończy studia na doskonałej państwowej uczelni i
dorabia jako tłumacz.
Kiedy okazało się, że jestem w ciąży, już po czterdziestce, na początku
świat mi się zawalił. Moja pierwsza wizyta u włoskiego ginekologa w poradni
rodzinnej (consultorio familiare) potwierdzająca mój stan, to był koszmar. Samo
przyznanie się pani w okienku przed stojącymi za mną w kolejce, że ostatnią
menstruację miałam przed trzema miesiącami, było dla mnie bardzo wstydliwe!
Wizyta u lekarza, podstarzałej pani doktor mówiącej tylko w lokalnym dialekcie,
używającej rękawiczek do zbadania mnie jak tych, których używamy w sklepach
warzywnych, to był szok! Jak długo żyję, nie widziałam takich u naszych
polskich lekarzy na rejonie! Mój wiek, wbrew moim przewidywaniom, nie zrobił na
pani doktor większego wrażenia. W poczekalni, już ze sporymi brzuszkami
siedziały same panie grubo po 30... We Włoszech to normalka, jak mi powiedziały
poznane później mamy. Najpierw się studiuje do 30 przynajmniej, potem się
rozwija karierę zawodową, czas na dzieci przychodzi bliżej 40.
Ciążę przeszłam w miarę dobrze, nie miałam wbrew moim obawom związanym z
wiekiem, żadnych problemów. Nie zawsze niestety udało mi się skorzystać z
darmowych przysługujących mi badań, musiałam płacić krocie w prywatnych
gabinetach za badania, które powinno mi się wykonać w szpitalu. Czasem miałam
wrażenie, że powodem tego jest moje pochodzenie...
Na porodówce zostałam potraktowana jak następna "straniera" co
chce rodzić darmo. Zostałam umieszczona w czteroosobowym pokoju z innymi
"stranierami", w tym jedna z nich kaszlała, jakby miała jakąś astmę.
Dopiero wkroczenie mojego męża do pokoju pani ordynator i nastraszenie jej, że
naśle jej prasę i adwokata, jeśli nasze dziecko złapie jakiś wirus od pani
kaszlącej, spowodowało przeniesienie jej do izolatki.
Moje szczęście polegało na tym, że wiedziałam co to jest poród, jak się do
tego zabrać, co mnie czeka przed, w trakcie i po. Po prostu sobie poradziłam,
bez znieczulenia i bez zbytniego zainteresowania położnych moją osobą. Dziecko
się urodziło i nie mogłam się doczekać powrotu do domu.
Nie mogłam liczyć na pomoc męża, bo pracował całymi dniami, teściowej, bo
to już leciwa kobieta, położne do domu nie przychodzą. Poradziłam sobie i radzę
sobie dalej. Powiem szczerze, że macierzyństwo z moimi dziećmi w Polsce to
była zupełnie inna historia. Jak musiałam skoczyć po zakupy, przypilnowała mi
dzieci sąsiadka. Chodziłam z wózkiem na spacery w mrozy i upały. Tu muszę
liczyć na siebie, poproszenie sąsiadki o jakąkolwiek pomoc przy dzieciach grozi
donosem do socjalnego, że zostawiam dziecko bez opieki albo że nie radzę sobie
z dzieckiem. Jak sąsiadka widzi mnie wychodzącą z dzieckiem na spacer, to od
razu komentuje pogodę "wychodzi pani na takie słońce??", "tak
zimno, zaraz zacznie padać", "ależ dzisiaj wilgoć!". Nigdy
warunki atmosferyczne nie sprzyjają moim spacerom! Czasem czuję się przez nią
osaczona!".
Historia Agnieszki
Agnieszka pierwsze dziecko urodziła w Polsce 10 lat temu, teraz została
mamą drugiego maleństwa. "Kiedy mój mąż otrzymał pracę we Włoszech,
postanowiliśmy tu przyjechać. Matylda miała wtedy 3 latka. Udało mi się ją
zapisać do włoskiego przedszkola, pomagała nam wtedy pani pracująca jako
mediator kulturalny. Matylda szybko się przyzwyczaiła do nowej sytuacji, stała
się dwujęzyczna, nadal rozmawiamy po polsku w domu, po włosku poza domem. Tu
gdzie mieszkamy, nie ma innych rodzin polskich. Tylko my rodzice, mogliśmy
zapewnić naszej córce znajomość i posługiwanie się językiem polskim, robiliśmy
to od początku i robimy to też nadal.
Po 6 latach pobytu tutaj zdecydowaliśmy, że Matylda będzie miała
rodzeństwo. Niedawno urodził się Damianek. Ciąża na szczęście przebiegła bez
większych problemów, ale kiedy synek przyszedł już na świat, miałam stracie z
włoską rzeczywistością. Ogromne koszty produktów dla dzieci, czy to ubranek czy
produktów spożywczych i pieluch, w ogóle nie zachęcają do powiększania rodziny.
Trzeba by się zapożyczyć, żeby kupić wszystko to, co położna na szkole rodzenia
poleca! Karmienie piersią. Zaskoczona byłam, że nie mogę podać dziecku nic
innego poza piersią. Pediatra zachęcał mnie do karmienia jak najdłużej tylko i wyłącznie moim mlekiem! Przyznam, że
po moich doświadczeniach z Matyldą 10 lat wcześniej w Polsce, skłaniałam się
raczej ku polskim nawykom żywieniowym i pielęgnacyjnym. Na przykład nie wiem
dlaczego, wszystkie włoskie mamy, z jakimi miałam okazję na ten temat rozmawiać
kąpią swoje dzieci rano - ja wieczorem. Moje dziecko idzie spać o 20.00 i śpi
(niestety z przerwami) do 7.00, a z tutejszymi niemowlakami chodzi się na nocne
spacery a potem się narzeka, że nie śpią w nocy. Z Matyldą przyzwyczajona
byłam do trzymania jej w beciku, tu w ogóle takiego nie znalazłam. Okropne są
tutejsze wielkie, brzydkie i kauczukowe smoczki. Nie wiem, jak można wkładać to
w ogóle dzieciom do buzi! Przecież w aptekach są takie maleńkie i kolorowe, one
świetnie zdają egzamin. Trzymanie dzieci w pieluchach do 3 roku życia! Pamiętam
jak Matylda siadała na nocniczek już mając roczek... mam nadzieję, że i z
Damiankiem pójdzie nam równie sprawnie.
Pamiętam jeszcze jedną rzecz, która mnie zaszokowała, niedługo po tym, jak
przyjechaliśmy i córka poszła do przedszkola. Idąc ją odebrać zobaczyłam
naklejoną na drzwiach kartkę: w szkole pojawiły się przypadki
wszawicy!!!!!!!!!!!!!!! Nie potrafię opisać mojego zdumienia... W Polsce,
jeszcze kiedy byłam dzieckiem, każdy przypadek znalezienia wszy u dziecka, to
był wstyd! Nikt się tym nie chwalił, dziecko z wszami było kierowane do domu i
miało nie wracać, dopóki głowa nie będzie czysta... Tu wiesza się transparent i
życie toczy się dalej..."
Macie inne doświadczenia? Podzielcie się nimi – piszcie na ada.odpowiada@gmail.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz